W przeddzień polskiego przewodnictwa w Radzie UE premier uczynił coś, co daje nadzieję mniemać, iż przywództwo polskiej prowincji przejawia jeszcze trochę troski o swój kraj. Chodzi tutaj o samotny bunt Polski wobec centralnych planów dalszego zwiększenia pułapów emisji CO2.
Unia Europejska już dawno narzuca swoim obywatelom koszmarne podwyżki cen energii elektrycznej, mówiąc, że chodzi tu o środowisko. Współczesna ekologia jest zresztą jednym z głównych filarów ideologicznych integracji europejskiej. W praktyce jednak ochrona przyrody sprowadza się głównie do ustanawiania redukcji emisji gazów przemysłowych i wymyślaniu przez brukselskich polityków bezsensownych przepisów prawnych tyczących się termometrów rtęciowych czy telewizorów kineskopowych. Każdy rozsądny człowiek doskonale zdaje rozumie, że tak naprawdę w całej tej pseudo-ekologicznej historyjce chodzi przede wszystkim o pieniądze i to wielką forsę kosztem przeciętnych obywateli. I właśnie gdy postępowa Europa po raz kolejny dumnie przedstawiła swoje plany dotyczące dalszej heroicznej walki z klimatycznym armagedonem, premier Tusk zdecydowanie się sprzeciwił. Ten sam człowiek, jaki zawsze wspierał Unię, przekazałby nas bez mrugnięcia okiem w uścisk waluty pokoju, i który beztrosko funduje nam dług publiczny większy niż za Edwarda Gierka – teraz stara się ochronić naszą gospodarkę przez tragedią. Politycy przecież świetnie zdają sobie sprawę, że ochrona środowiska to wyłącznie usprawiedliwienie. Najwidoczniej nawet oni wystraszyli się rezultatów przyjęcia horrendalnych limitów emisyjnych w kraju, który i tak nie jest bogaty, i w jakim gospodarka w przeważającej większości opiera się na spalaniu kopalin.