Ostatnimi czasy coraz częściej rozliczne decyzje polityczne czy gospodarcze argumentowane są sprawami ekologicznymi. Jako, że kilkadziesiąt procent „polskiego” prawodawstwa wymyślana jest w dalekiej Brukseli, a jedną z podwalin Unii Europejskiej pozostaje ekologia – w kółko dowiadujemy się jak to różnorakie dyrektywy ramowe bądź układy międzyrządowe są absolutnie niezbędne, ponieważ bez oszczędzania energii bądź zredukowania emisji gazów przemysłowych nastąpi kataklizm klimatyczny.
Unia Europejska przygotowała więc mnóstwo regulacji prawnych, z jakich co niektóre przypominają ekonomię planowaną prosto z epoki PRL-u. Można wyszczególnić tutaj chociażby odgórne ustalanie o ile procent mniej elektryczności mają zużywać czajniki, bitwa z tradycyjnymi żarówkami bądź przepisy tyczące się wykorzystywania dodatków biopaliw. Największe konsekwencje, w szczególności dla Rzeczypospolitej będą jednak mieć limity CO2 ponieważ mocno odczują to na własnej skórze wszyscy mieszkańcy. No nieomal wszyscy – oprócz gromady oszustów czerpiących zyski z podatku węglowego lub wytwórców solarów. To ogromne przedsięwzięcie o absurdalnym uzasadnieniu, niemniej jednak europejskie społeczeństwo zostało już dość dobrze przekonane przez media. Wystarczy włączyć Internet, aby zobaczyć pierwszy z brzegu ekoblog prowadzony przez fanatycznego ekologa, witryny różnorakich bezsensownych akcji w rodzaju ,,godzina dla ziemi” bądź siąść przed odbiornik telewizyjny i posłuchać wypowiedzi poprawnych politycznie polityków. Ekologia to współcześnie coś o wiele więcej niż ochrona przyrody czy interes. To doktryna polityczna, a czasem nawet quasi-religia – i o to właśnie chodziło.